#18: Air gra w ping-ponga

Złożyło się tak, że ostatnie miesiące przyniosły mi wydarzenia wyjątkowe, niektóre nawet w skali życia. Wielki turniej piłkarski dwie dzielnice obok, wielce udany koncertowo wyjazd do Gdyni, i wreszcie trwające od wczoraj święto sportów letnich w Londynie. Piszę kilkanaście minut po smutnej przegranej Polaka w tenisie stołowym, i może to oczywisty trop, ale zapragnąłem z tej okazji przypomnieć jedną z klasycznych historii teledyskowych z lat 90.

Z ping-pongiem zdecydowanie nie ma żartów.

Klip stworzył Mike Mills, i mam nadzieję, że nie ma już takiej osoby, która pomyliłaby go z basistą R.E.M. Jest dla Air ich własnym Spikiem Jonzem, łącznie nakręcił im cztery teledyski. Pozostałą trójkę przypomnimy sobie za chwilę, najpierw opowiem, czemu tak lubię Kelly watch the stars. Za, wydawałoby się, oczywiste zestawienie ping-ponga i Ponga? Za puszczenie oka w kierunku fanów Aniołków Charliego? Za główną bohaterkę klipu, dzielnie stawiającą czoła rywalce, walczącą o każdą piłkę tak samo, jak robił to wczoraj Wang Zeng Yi, a nie robiła dziś Agnieszka Radwańska? Każda z tych rzeczy z osobna zawsze by u mnie zapunktowała, ale Mills zestawił je z lekkością i elegancją znaną z muzyki Air, pokazując, że Spike Jonze nie zamknął klipem do Elektrobank kategorii ‚sportowe teledyski’. Na każdym kadrze jest napisane dużymi literami K L A S Y K A.

Sprawdźmy zatem pozostałe dzieła Millsa dla Air.

To właściwie fragmenty filmu „Eating, Sleeping, Waiting and Playing”, pokazującego, czym różni się Air od Motley Crue czy Much. Jak słusznie zauważył steuieee w komentarzu na Youtube, użycie czerni i bieli nadaje teledyskowi aury retro, spokojnej i zrelaksowanej. Zespół wypakowuje idealnie ułożone skarpetki, myje zęby, czyta „Egzorcystę”, udziela wywiadu, i oczywiście gra koncert. Widziałem Air dwukrotnie, i pamiętam, że w Warszawie też byli ubrani na biało.

O ile Le soleil est preis de moi miał aurę retro, to Sexy boy _jest_ nią. Efektowna wizytówka Millsa i zespołu, którą przedstawili się światu jeszcze przed premierą Moon safari. Pi i Sigma spotykają King Konga, uroczego jak nigdy. Piosenkę niedawno poznali wszyscy za sprawą reklamy, ale spadające z nieba anioły nie mają żadnych szans z podbijającym kosmos gorylkiem.

Wreszcie jedna z najlepszych definicji szczęścia, jakie kiedykolwiek przeniesiono na taśmę filmową. Nawet najwięksi cynicy muszą przy tym skapitulować. Plus smaczki: plakaty Fugazi, Trenta Reznora i Beastie Boys w pokoju głównej bohaterki. Być może chciałoby się zapytać, jak dalej potoczyły się losy tej pary, ale pomimo, że ta historia nie ma happy endu, to w tym konkretnym momencie oni byli na samym szczycie emocjonalnym, i tak też zostaną zapamiętani już na zawsze. 

Do Mike’a Millsa na pewno jeszcze wrócę, bo ma na swoim koncie wyborne teledyski także dla innych artystów niż Air. A tymczasem mam nadzieję, że ktoś kiedyś nakręci klip o bezdusznych sędziach podnoszenia ciężarów. Najlepiej kończący się ich lądowaniem w jeziorze lawy.

Ten wpis został opublikowany w kategorii 90s, rezyserski. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.

Dodaj komentarz