#21: Excelsior

Za kilka godzin będziemy już wiedzieć, czy Felixowi Baumgartnerowi udało się drugie podejście do skoku znad chmur. Jedni się fascynują, inni drwią albo zastanawiają się, komu to potrzebne i dlaczego. Jeszcze inni uciekają z własnych konferencji prasowych, żeby nie przegapić transmisji. Nie udało się w środę, może uda się w niedzielę. Tymczasem jednak, dopóki Felix nie skoczył (albo nie przegrał znów z wiatrem), opowiem Wam o jego poprzedniku i mentorze.

Joseph Kittinger karierę wojskową zaczął jako pilot, członek 86 Skrzydła Powietrznego US Air Force, stacjonującego w niemieckim Ramstein. Po czterech latach służby został przeniesiony do bazy Holloman w Nowym Meksyku, gdzie oblatywał samoloty rozpoznawcze. Jedną z misji było obserwowanie przejazdu pułkownika Johna Stappa na saniach rakietowych, podczas którego Stapp osiągnął prędkość ponad tysiąca kilometrów na godzinę. Między panami zrodził się obustronny podziw, który poskutkował zarekomendowaniem Kittingera przez Stappa do prac związanych z badaniem awiacji kosmicznej.

Pułkownik nadzorował też testy balonów stratosferycznych, dzięki czemu Kittinger wziął udział w operacji Project Manhigh. W ramach badań nad wpływem promieniowania kosmicznego na ludzi odbyły się trzy loty balonem do stratosfery. 2 czerwca 1957 roku Kittinger wziął udział w pierwszej próbie, wzlatując na wysokość 29,5 tysiąca metrów. Stąd był już tylko krok do Projektu Excelsior, którego celem było testowanie nowego typu spadochronów, stworzonego przez Francisa Beaupre’a, przeznaczonego dla pilotów myśliwców latających na dużych wysokościach. Wcześniejsze testy z manekinami pokazały, że rozpędzenie do bardzo dużej prędkości i ruch obrotowy wytworzyłyby przeciążenia, które skończyłyby się dla spadającego śmiertelnie nawet, gdyby miał ze sobą tradycyjny spadochron.

W ramach projektu odbyły się trzy skoki. Pierwszy z nich o mało nie zakończył się dla Kittingera tragicznie – spadochron stabilizujący otworzył się zbyt wcześnie, skoczek wpadł w ruch obrotowy i doszło do utraty przytomności. Na szczęście główny spadochron zadziałał automatycznie, a nieudana próba nie zraziła kapitana do dalszych skoków. 16 sierpnia 1960 roku, podczas trzeciego podejścia, wzniósł się na wysokość 30942 metrów, najwyższą osiągniętą wtedy przez człowieka w balonie. Podczas wznoszenia uszkodzeniu uległa uszczelka w prawej rękawicy Kittingera, jednak zataił on tę informację przed załogą naziemną pomimo ogromnego bólu. Po dotarciu na planowaną wysokość, odczekał 12 minut, a następnie wyskoczył, spadając swobodnie przez 4 minuty i 36 sekund. Na około 5 km nad ziemią otworzył się główny spadochron, i całość zakończyła się szczęśliwym lądowaniem na pustyni w Nowym Meksyku. Z prawą dłonią spuchniętą dwukrotnie (efekt awarii uszczelki i ekstremalnie niskiego ciśnienia), Kittinger pobił rekord w wysokości skoku na spadochronie, czasie swobodnego spadania i prędkości, a także pokazał, że możliwe jest szczęśliwe katapultowanie się także na dużych wysokościach.

Po Excelsiorze Joseph Kittinger zaangażował się w jeszcze jeden projekt, tym razem testujący możliwość wzlotu balonem na wysokość odpowiednią do prowadzenia prac astronomicznych. Trzykrotnie brał udział w walkach w Wietnamie, zaliczył 483 misje, a tuż przed końcem trzeciego pobytu został zestrzelony i dostał się do więzienia w Hanoi (słynne Hanoi Hilton, którego więźniem był także John McCain), gdzie spędził 11 miesięcy. Odszedł z armii w stopniu pułkownika w 1978 roku, po czym zajął się ponownie balonami, bijąc rekord przelecianych kilometrów oraz zaliczając udany lot przez Atlantyk. Dwukrotnie z sukcesem startował w zawodach balonowych, doczekał się parku (w Orlando) i szwadronu swojego imienia. Aktualnie doradza Felixowi Baumgartnerowi w projekcie Stratos, którego celem jest pobicie rekordów ustanowionych przez Kittingera, a także testowanie nowej generacji kombinezonów kosmicznych.

Traf chciał, że trzecia próba w ramach Excelsiora została zarejestrowana przez kamerę. Spektakularne ujęcia z rekordowego skoku postanowiła wykorzystać Melissa Olson w tworzonym przez siebie teledysku do Dayvan cowboy Boards Of Canada (pierwszym oficjalnym w historii zespołu). Widok Ziemi sponad stratosfery i spadanie Kittingera zostały zmiksowane z puszczonym w zwolnionym tempie surfingiem w wykonaniu mistrza wielkich fal, Lairda Hamiltona. Całość zmontowano tak, by wyglądało, jakby spadochroniarz i surfer byli tą samą osobą, i choć to tylko piękna fantazja, to jednak podbiła serca Youtube’owiczów i rankingi teledysków ostatniej dekady. Samo Dayvan cowboy to nie jest szczyt dokonań Boards, ale do zapierających dech widoków ze skoku Kittingera pasuje doskonale, zwłaszcza jego pierwsza, kosmiczna część.

Powodzenia, Felix!

AKTUALIZACJA:

image

Opublikowano 00s | Dodaj komentarz

#20: Elektryczny Lincoln

Jakieś dwa tygodnie temu, ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że są jeszcze osoby, które nie widziały nigdy teledysku do Gay bar Electric Six. Wybornie, właśnie dlatego powstał przecież Dźwięk plus obraz! A ponieważ złożyło się tak, że w swoich złotych czasach, gdy indie młodzież na nowo uczyła się tańczyć, zespół nakręcił jeszcze dwa interesujące teledyski, to dziś obejrzymy wspólnie całą trójkę. Foyer.

Electric Six – Danger! High voltage

Przełom w karierze zespołu Dicka Valentine’a moim zdaniem prawdopodobnie nie miałby połowy swojej siły rażenia, gdyby nie zwracający na siebie uwagę teledysk. Nakręcili go Tom Kuntz Mike Maguire, którzy w duecie stworzyli jeszcze jeden klip dla E6 (o nim za moment), a także Frontier psychiatrist dla Avalanches. Później drogi panów się rozeszły, a Kuntz w pojedynkę zrobił m.in. All my friends LCD Soundsystem Congratulations MGMT. Oraz sporo reklamówek TV, w tym być może najsłynniejszą ostatnich kilku lat.

Ad rem. Przenosimy się do posiadłości jakiegoś bogatego szlachcica, konesera sztuki, kolekcjonera obrazów. Portrety, pejzaże, jeleń, bliźniacy na koniu, Jack White..? Jest i sam gospodarz, przy kominku, na pewno gotów opowiedzieć jakąś ciekawą bajkę. O, a ta pani chyba będzie mu towarzyszyć w opowieści..

Piękny to był rok, gdy hitem MTV2 były świecące majtki i stanik oraz para siedząca na wypchanym łosiu. Dzikość serca rzadko była większa, niż tu.

 

Electric Six – Gay bar

Znów dzieło duetu Kuntz/Maguire. Każdy opis będzie uproszczeniem tematu, więc oddam po prostu głos komentatorowi z Youtube:

I find that this video is extremely historically accurate

Nic do dodania, może poza dwiema rzeczami. Po pierwsze, ciągle mnie śmieszy to, że jedyną rzeczą, jaka nie spodobała się cenzorom, jest „nuclear war” w tekście. Po drugie, gdyby ktoś zastanawiał się, o co chodzi z chomikiem, to mam dla niego dwa słowa: Richard Gere.

A teraz już przenosimy się do Białego Domu.

 

Electric Six – Dance commander

Znam osoby, które z opisywanej tu Fab Three stawiają Dance commandera najwyżej. To pewnie dlatego, że w tym teledysku jest mniej symboliki i podwójnych ĄTĄNDR, a więcej nieskrępowanej zabawy. Lider E6, Dick Valentine, tym razem wciela się w dwie role – raz jest to pijana i bardziej zwierzęca wersja Christophera Walkena z klipu do Weapon of choice Fatboy Slima, a drugi to tytułowy Dance Commander, bananowy dyktator trochę w typie ostatniej roli Sachy Barona Cohena. Reżyserem tego obrazka jest Ruben Fleischer, o którym więcej informacji ma strona MTV: Fleischer ma na koncie m.in. Galang MIA, a także reklamówki i filmy (wśród nich Zombieland 30 minutes or less).

W wypadku Dance commander strzelam, że rola Fleischera ograniczyła się do stania za kamerą, a cały pomysł i scenariusz wymyślił po prostu szaleniec Valentine. Nie popełnijcie błędu widzów Youtube i nie dajcie się nabrać na ‚hi res’ w tytule filmu – upload miał miejsce w roku 2006. I przede wszystkim NIE RÓBCIE TEGO W DOMU.

 

Ogłoszenie

Polecam zajrzeć i dodać do zakładek siostrzany/braciany blog, traktujący o starych i jeszcze starszych płytach, który wystartował dziś. Pewnie to on będzie moim głównym priorytetem, więc notki na D+O będa od dziś krótsze niż do tej pory..Ale z drugiej strony, przecież na tym blogu chodzi przede wszystkim nie o słowo, tylko o dźwięk i obraz.

Opublikowano 00s | Dodaj komentarz

#19: Uroki starości

Zmienił mi się kod, a to nie mogło pozostać bez wpływu na temat kolejnego update’u. Ponieważ wciąż jestem w nastroju przełomu, to dziś napiszę o dwóch teledyskach dotykających tematu ‚dojrzewania’. Jeden to piosenka, którą na pewno znacie z playlist radiostacji formatu Golden Oldies, drugi – wołanie, aby nie zapominać o seniorach.

The Connells – ’74-’75

Piosenkę na pewno poznajecie i jestem w stanie sobie wyobrazić, że możecie mieć do niej stosunek średnio pozytywny. Mógłbym pobronić trochę zespołu, bo Connells mają za sobą sporo lat nagrywania, i ich wczesne płyty powinny spodobać się fanom dB’s, R.E.M. czy The Byrds (zwłaszcza, że lider gra tam na Rickenbackerze). Coverowali też Jethro Tull, czym automatycznie zyskują moją sympatię jako zajadłego prog rockowca. Historia wyznaczyła im rolę one-hit wondera, i nie byliby w tym ani pierwsi, ani ostatni, jednak wyróżnia ich to, że do rzeczonego hitu udało im się dorzucić poruszający teledysk.

Nakręcony w 1993 roku w szkole Needham B. Broughton High School klip dwa lata czekał na pojawienie się na antenie MTV. Reżyser, Mark Pellington (który wcześniej zrobił furorę obrazkiem do Jeremy, a pracował też z U2, INXS, Whale, Lush czy The Flaming Lips), miał bardzo prosty pomysł, który udało mu się sprzedać w formie piekielnie emocjonalnej i ściskającej za gardło. Poznajemy kolejnych kolegów i koleżanki z niegdysiejszej klasy, widzimy ich przemianę, domyślamy się, komu się powiodło, a czyje marzenia bezpowrotnie przepadły. Mógłbym trochę marudzić na nadreprezentację ujęć zespołu, ale całość chwyta. Zatem, nawet jeśli piosenka przyprawia Was o furię swoją częstą obecnością w radiach, zachęcam mocno do kliknięcia w play (tylko uprzedzam – możecie złapać kryzys wieku średniego, jak jeden z komentujących), a sam idę przeszukiwać albumy ze zdjęciami klasowymi nucąc pod nosem two thousand, two thousand one.

Pulp – Help the aged

Wielokrotnie łapię się na zastanawianiu się, czym kiedyś żył siedzący obok w autobusie starszy pan, jaka pasjonowała go muzyka (jeśli w ogóle), czy był świadkiem jakichś ważnych wydarzeń, jakim był nastolatkiem. Przyznaję, że ten pomysł nie jest do końca mój, włożył mi go w głowę dawno temu król zbereźnych mądrali, tradycyjnie celny Jarvis Cocker.

Help the aged, drugi klip promujący This is hardcore stworzył duet Hammer & Tongs, odpowiedzialny także za m.in. śpiewającą marchewkę z Last stop: this town Eels, kukiełki z Pumping on your stereo Supergrass czy karton mleka z Coffee & TV Blur (a ostatnio także za Yorke-dance z Lotus flower).  Prócz tego, ‚dyrektorem artystycznym’ (ostatnio to stanowisko nie kojarzy się zbyt dobrze, wiem) klipu został malarz John Currin, którego obraz The neverending story stał się inspiracją teledysku. Początek jest niepozorny, skupia się na zespole grającym w nieznanym początkowo miejscu – na oko podrzędnym pensjonacie. Dopiero po chwili okazuje się, że trafiliśmy do specyficznego domu spokojnej starości. A właściwie starości niespokojnej, perwersyjnej i rozerotyzowanej (czyżby tak wyobrażał sobie swoją Jarvis?), w której jest także miejsce na tańczenie przytulańca (w tych rolach 17-letnia wówczas modelka Kelly Brook i muzyk garażowej grupy The Flaming Stars). Tak, drogie dziatki, nie ma żartów z seniorami, bo niejedni z nich potrafili (a może nadal potrafią) korzystać z życia bardziej niż Wy. Szacunek się należy.

Bezlitosny czas zaś dopisał dalszy kontekst do piosenki, i bawiąc się na gdyńskim koncercie reaktywowanego Pulp wielokrotnie miałem w głowie Help the aged patrząc na to, jak teraz się prezentuje Candida Doyle.

A następnym razem będzie mniej osobiście.

Opublikowano 90s | Dodaj komentarz

#18: Air gra w ping-ponga

Złożyło się tak, że ostatnie miesiące przyniosły mi wydarzenia wyjątkowe, niektóre nawet w skali życia. Wielki turniej piłkarski dwie dzielnice obok, wielce udany koncertowo wyjazd do Gdyni, i wreszcie trwające od wczoraj święto sportów letnich w Londynie. Piszę kilkanaście minut po smutnej przegranej Polaka w tenisie stołowym, i może to oczywisty trop, ale zapragnąłem z tej okazji przypomnieć jedną z klasycznych historii teledyskowych z lat 90.

Z ping-pongiem zdecydowanie nie ma żartów.

Klip stworzył Mike Mills, i mam nadzieję, że nie ma już takiej osoby, która pomyliłaby go z basistą R.E.M. Jest dla Air ich własnym Spikiem Jonzem, łącznie nakręcił im cztery teledyski. Pozostałą trójkę przypomnimy sobie za chwilę, najpierw opowiem, czemu tak lubię Kelly watch the stars. Za, wydawałoby się, oczywiste zestawienie ping-ponga i Ponga? Za puszczenie oka w kierunku fanów Aniołków Charliego? Za główną bohaterkę klipu, dzielnie stawiającą czoła rywalce, walczącą o każdą piłkę tak samo, jak robił to wczoraj Wang Zeng Yi, a nie robiła dziś Agnieszka Radwańska? Każda z tych rzeczy z osobna zawsze by u mnie zapunktowała, ale Mills zestawił je z lekkością i elegancją znaną z muzyki Air, pokazując, że Spike Jonze nie zamknął klipem do Elektrobank kategorii ‚sportowe teledyski’. Na każdym kadrze jest napisane dużymi literami K L A S Y K A.

Sprawdźmy zatem pozostałe dzieła Millsa dla Air.

To właściwie fragmenty filmu „Eating, Sleeping, Waiting and Playing”, pokazującego, czym różni się Air od Motley Crue czy Much. Jak słusznie zauważył steuieee w komentarzu na Youtube, użycie czerni i bieli nadaje teledyskowi aury retro, spokojnej i zrelaksowanej. Zespół wypakowuje idealnie ułożone skarpetki, myje zęby, czyta „Egzorcystę”, udziela wywiadu, i oczywiście gra koncert. Widziałem Air dwukrotnie, i pamiętam, że w Warszawie też byli ubrani na biało.

O ile Le soleil est preis de moi miał aurę retro, to Sexy boy _jest_ nią. Efektowna wizytówka Millsa i zespołu, którą przedstawili się światu jeszcze przed premierą Moon safari. Pi i Sigma spotykają King Konga, uroczego jak nigdy. Piosenkę niedawno poznali wszyscy za sprawą reklamy, ale spadające z nieba anioły nie mają żadnych szans z podbijającym kosmos gorylkiem.

Wreszcie jedna z najlepszych definicji szczęścia, jakie kiedykolwiek przeniesiono na taśmę filmową. Nawet najwięksi cynicy muszą przy tym skapitulować. Plus smaczki: plakaty Fugazi, Trenta Reznora i Beastie Boys w pokoju głównej bohaterki. Być może chciałoby się zapytać, jak dalej potoczyły się losy tej pary, ale pomimo, że ta historia nie ma happy endu, to w tym konkretnym momencie oni byli na samym szczycie emocjonalnym, i tak też zostaną zapamiętani już na zawsze. 

Do Mike’a Millsa na pewno jeszcze wrócę, bo ma na swoim koncie wyborne teledyski także dla innych artystów niż Air. A tymczasem mam nadzieję, że ktoś kiedyś nakręci klip o bezdusznych sędziach podnoszenia ciężarów. Najlepiej kończący się ich lądowaniem w jeziorze lawy.

Opublikowano 90s, rezyserski | Dodaj komentarz

#17: Future Vision of CGI

W ten weekend Radio świętuje 53 urodziny, co rokrocznie wiąże się z ciekawymi, specjalnymi projektami i audycjami. W tym roku wykorzystałem tę okazję, żeby wraz z redaktorem Gawrońskim dotknąć pierwszy raz (powierzchownie, niestety, ale wszystko przed nami) tematu dubu, a także znalazłem pretekst, żeby wrócić do kilku klasyków z czasów prosperity ambient techno (jednego z moich ulubionych okresów w muzyce). „Little fluffy clouds” The Orb„Papua New Guinea” Future Sound Of London, „Halcyon and on and on” Orbital (mam nadzieję, że latem usłyszę na żywo) – te nagrania traktuję trochę bezkrytycznie, słuchając ich regularnie co trzy-cztery miesiące.

Jedną z rzeczy naturalnie kojarzących mi się z FSOL są dziś archaiczne, wtedy przyszłościowe i wizjonerskie, niemal w całości składające się z grafiki komputerowej (lub bardziej fachowo – CGI) teledyski. Naturalnie, zestarzały się dość mocno (zresztą podobny zarzut można postawić 90% nagrań gigantów ambient techno – to los, który wyjątkowo boleśnie dotyka nagrania elektroniczne), ale są zarazem świadectwem nie tak dawnych czasów, gdy wielu twórców zachłysnęło się SUPER GRAFIKĄ i przez to w MTV co jakiś czas musiał pojawić się klip wykorzystujący CGI. Jeśli czyta tego bloga ktoś młody, wychowany na HD i grafice bardziej perfekcyjnej niż rzeczywistość, to zachęcam do sprawdzenia, co kiedyś oznaczało pojęcie „animowany komputerowo teledysk”. Temat jest długi, dziś z braku czasu tylko trzy starocie plus jeden świeżak.

1. Pet Shop Boys – Can you forgive her? (1993)

Zrobię krzywdę każdemu, kto kojarzy PSB tylko z „Go West”. Nie dam głowy, ale to chyba był jeden z pierwszych przypadków, gdy mega-popularny zespół sięgnął po CGI. No ale mówimy o Pet Shop Boys, jednym z najbardziej ŁEBSKICH i myślących do przodu popowych zespołów w historii, itd…Reżyseria Howard Greenhalgh.

2. Future Sound Of London – Lifeforms (1994)

Nazwa, brzmienie, oprawa wideo – we FSOL wszystko było (i jest nadal, tylko nieco już zakurzone) spójne, także dzięki temu, że wszystkim tym zajmowali się niemal w całości sami muzycy, Garry Cobain i Brian Dougans. Na discogs.com użytkownik We.Have.Explosive pisze, że istnieje 40-minutowy ‚teledysk’ do muzyki z Dead cities, czego nie mogę teraz zweryfikować (może ktoś wie?), ale pamiętam dość dobrze z pierwszej ręki inne klipy, w tym ten. Naprawdę, można było w 1994 roku, zwłaszcza mając 12 lat, uwierzyć, że przyszłość już jest, XXI wiek za pasem, i latające samochody z Jetsonów to nie jest aż taka fikcja.

3. Sven Vath – Harlequin: The beauty and the beast (1994)

Kto oglądał w latach 90 niemiecką Vivę, ten na pewno to widział. Bałem się kiedyś tego teledysku, nawet po kilku obejrzeniach byłem przekonany, że w następnej sekundzie pojawi się jakiś upiorny robot albo maszyna tortur. Jedną z charakterystycznych cech teledysków CGI były światy wręcz nieludzkie, zmechanizowane albo wypełnione psychodeliczną kryptofauną i florą. I w sumie wolę taką, nieco zmurszałą, fantazję niż przyziemność hiper-HD-realizmu.

4. Maria Minerva – Luvcool (2011)

Jak każda estetyka, tak i fantazyjne, stare CGI doczekało się swojego powrotu, choć nie zanosi się na większy trend retro-graficzny. Estonka Maria Minerva jeden ze świetnych singli z Cabaret cixous oddała w ręce grafików z Image Masters Ltd., i wyszedł im teledysk trochę na przecięciu obu opisywanych wyżej trendów w grafice komputerowej. Z jednej strony wiele przedmiotów wygląda „dobrze”, jest wysoka rozdzielczość, detale i HD, a z drugiej klimat teledysku prawie każdą klatką mówi „I love 90s CGI!”. Tropów jest zresztą więcej – na początku mamy trzy plansze z napisem „New world”, co mnie – może na wyrost – kojarzy się z ‚futurystycznymi’ nazwami (Future Sound Of London) czy tytułami płyt (The Orb’s adventures beyond the ultraworld) grup ambient techno. Dalej jest m.in. Arlekin (patrz: Sven Vath) i podskakujące kule (Pet Shop Boys?). Całość wyszła bardzo retrofuturystycznie – co akurat jest bardzo spójne z muzyką Minervy (którą przy tej okazji gorąco polecam).

 

Nie obiecuję, ale być może do tematu jeszcze wrócę. Dawajcie swoje typy!

Opublikowano 10s, 90s | Otagowano , | 4 Komentarze

#16: Wszyscy wracają

Po zdecydowanie za długiej przerwie postanowiłem podjąć próbę wiosennej resuscytacji bloga. Tym razem jestem przygotowany i mam plan – umówmy się, że co weekend pojawi się tu coś nowego. Chwilowo odłożymy też na bok większe projekty i sążniste przeglądy – będzie krócej, konkretniej, mniej miejsca zajmą moje wynurzenia, a więcej to, co na tym blogu jest najważniejsze – dźwięk i obraz. A zatem, czas start!

Nie jestem ze swoim powrotem specjalnie oryginalny, bo przecież trwa Retromania, kolejni weterani reaktywują się, odgrywają w całości klasyczne płyty, i odbudowują mosty, które wydawały się być dawno spalone. JasonPierce nie do końca należy do tej kategorii, bo choć nie jest już najmłodszy, to przecież Spiritualized nie robiło sobie żadnej przerwy i w najlepsze odprawiało swoje odurzone modły, zarówno płytowo jak i na żywo (fenomenalny koncert na Offie). Tym niemniej od ostatniej płyty minęły 4 lata i czekanie na następcę Songs in A&E zaczęło być delikatnie nieznośne. Na szczęście Pierce wyszedł z problemów zdrowotnych (z pomocą leków – OCZYWIŚCIE!) i dostarczył miesiąc temu nowe dzieło, bardzo ładne Sweet heart sweet light. To chyba będzie mój ulubiony album Spiritualized od czasów Let it come down, ale przede wszystkim chciałbym zająć się tym powrotem od strony wideo.

Zanim klip do Hey Jane, przypomnijmy sobie, jak epicko (OCZYWIŚCIE) i z rozmachem Pierce potrafił ilustrować swoje dawne klasyki. Poniżej spacer skazańca (Spaceman jako Lee Harvey Oswald?) w rytm Come together (reżyseria Baillie Walsh – wcześniej stworzył ilustracje klasyków z Blue lines Massive Attack i Taste it INXS).

3 lata później w Do it all over again Spaceman w stroju roboczym zwiedzał świat, pokazując, co widzi w głowie każdy marzący o podróżach chłopak z wyobraźnią, któremu wystarczy wiatrak na suficie. Reżyseria – kolektyw Blue Source (w portfolio mają też Since I left you Avalanches, Days go by Dirty Vegas, Sunset (Bird of prey) Fatboy Slima i Superstylin’ Groove Armady).

Swoją drogą, nie wiem czemu do dziś (a poprzedni raz widziałem Do it all over again 10 lat temu) byłem przekonany, że Pierce bierze w tym klipie udział w bitwie samolotowej. Pewnie skrzyżowało mi się z wspomnianym Fatboyem.

Wreszcie w roku 2012 Spaceman przyłożył ponad 10-minutowym, brutalnym klipem do Hey Jane. Jest seks, przemoc i krew, więc wrażliwszych uprzedzam, żeby zastanowili się dwa razy przed wciśnięciem play. Twórcą jest młody AG Rojas (wcześniej m.in. I’ll take care of you Gila Scotta-Herona i Earl Earla Sweatshirta, a ostatnio Sixteen saltines Jacka White’a).

Możnaby na pewno spytać: po co Spiritualized taki teledysk, którego nie puści w dzień żadna telewizja? Ale może to działa dokładnie odwrotnie – ponieważ stacje już i tak prawie nie grają teledysków, to Pierce mógł sobie pozwolić na tak mocne dzieło? W każdym razie witam z powrotem, Jason. I skoro wróciłeś, to niech ten blog zrobi dokładnie to samo.

PS. Wraz z Adamem Yauchem/MCA (Beastie Boys) umarła ważna część lat 90 i mojej młodości. Muzycznie hołd BB oddamy w najbliższy czwartek w radiu, ale ponieważ MCA był też reżyserem teledysków i filmów (to on podpisał się pod Awesome, I fuckin shot that!), to jako PS podrzucam jedną z ostatnich rzeczy, jakie Yauch zrobił. Komentuje się samo, kogo tam nie ma w epizodycznej rólce? Dzięki za wszystko, MCA, pokłony.

Opublikowano 00s, 10s, 90s | Dodaj komentarz

#15: psychodeliczne drzewa, depresyjna kreskówka, wymarzony senator

Bez zbędnego tłumaczenia się, po prawie dwumiesięcznej pustce tutaj, wracam. Zgodnie z zapowiedzią z poprzedniego wpisu, skieruję zainteresowanie na teledyski premierowe. Dziś trójka mroczno-melancholijno-humorystyczna.

Mastodon – Curl of the burl (2011)

Każdy, kto widział kiedyś okładkę płyty Mastodona, wie, że dla tego zespołu pojęcie „zbyt epicki” nie istnieje nie tylko w sferze muzycznej, ale też wizualnej. Królowie metalowego konceptualizmu w tym roku postanowili wydać album tematycznie lżejszy, pozbawiony przewodniej historii, ale na szczęście przelali mnóstwo swojego szaleństwa do oficjalnego klipu do Curl of the burl. Teledysk wymyślił perkusista Brann Dailor, wyreżyserował dyżurny reżyser Mastodona Robert Schober, a przy scenografii współpracował zapewne Chuck Testa.

Dość żartów – klip jest kapitalny. To psychodeliczno-lynchowska opowieść o pewnym mieszkańcu lasu (leśniczym? drwalu? czemu mieszka w przyczepie?), który próbuje urozmaicić swoją codzienną rutynę tak, jak robi to wielu młodych wykształconych znudzonych ludzi z wielkich miast. Z tą różnicą, ze mieszkając w środku Niczego, z braku odpowiednich dealerów jest zmuszony wykorzystać to, co ma pod ręką. Dzięki naturze funduje sobie moc doznań, wśród których nawet niewinna zabawa w teatrzyk cieni pokazuje nowe możliwości. Ale każda zabawa w końcu ukazuje swoje ciemne strony – w tym wypadku uruchamia w głównym bohaterze agresora, ruszającego w las z żądzą niszczenia. Wszystko skończy się gorącym spotkaniem z czterema pięknymi paniami drwalami oraz zespoleniem z naturą, nieco w duchu tego, co stało się z Thomem Yorkiem w There there.

W ramach bonusu: w oficjalnym kanale Youtube zespołu jest też dostępny drugi klip do Curl, zbierający przetworzone efektami ujęcia lasu. Nie robi takiego wrażenia jak oficjalny, tym niemniej ciekawi mogą zerknąć.

Oneohtrix Point Never – Replica (2011)

Danielu Lopatinie, wychodź z mojej głowy. Niedawno przypomniałem sobie o jednej z kultowych bajek dzieciństwa, sowieckiej wersji Kojota i Strusia Pędziwiatra. Wilk i Zając jawi mi się jako jedno z najbardziej hipnagogicznych wspomnień ery szczenięcej, bardziej niż fabułę kreskówki pamiętam jej otoczkę, kreskę, psychodeliczny klimat, kwaśną piosenkę z czołówki (autorstwa klasycznego kompozytora Tamása Deáka), grę w jajka..Przyczyna jest prosta – po upadku ZSRR, a przed Internetem, bezproblemowo mogłem oglądać w telewizji (zwłaszcza po tym, jak w moim telewizorze pojawiła się Cartoon Network) wielu bohaterów dzieciństwa, tylko nie Wilka i Zająca. Albo po prostu oglądałem niewłaściwe kanały.

W obrazku do Repliki Lopatin dokonał podobnego zabiegu, jak w muzyce ze swojej tegorocznej płyty – z wyrwanych z kontekstu skrawków przeszłości zbudował nowy twór. W tym wypadku wyszedł najsmutniejszy odcinek Wilka i Zająca, jaki widziałem. Świadomie – lub przypadkowo – wybrane najbardziej odrealnione, psych-chillwave’owe fragmenty kreskówki w zwolnionym tempie i połączeniu ze smutną pętlą fortepianu mocno szarpią za strunę, na której osadzona jest nostalgia. W tym wypadku wyjątkowo głęboka i być może zrozumiała tylko w tej części Europy, związana z erą dramatycznie inną od czasów obecnych. Choć pewnie sam Lopatin nie przewidział takiego efektu ubocznego, to ja jestem pewien, że Replica nie miałaby takiej siły, gdyby stała się soundtrackiem do reinterpretacji np. Toma i Jerry’ego. Pitchfork pisze w recenzji płyty OPN, że celem tej muzyki nie jest nostalgia sama w sobie, ale emocjonalny potencjał ukryty w tych dźwiękach – i to samo się dzieje w wersji wideo. 

Stephen Malkmus & The Jicks – Senator (2011)

Na koniec, żeby nie zostawić Was w podłym nastroju, retromania w wydaniu wesołym. Senator od razu kojarzy mi się z czasami, gdy Pavement wydawał płyty i kręcił znakomite teledyski (w tym jeden ze Spikiem Jonzem), a Jack Black nie grał jeszcze Guliwera. Klip na czasie nie tylko ze względu na wybory w Polsce (i nadchodzące w USA), ale po prostu dlatego, że opowiada o wartościach uniwersalnych. Politycy zawsze będą wciągać kokę, udawać miłośników dzieci, razić prądem siebie i innych i po prostu ściemniać. Nic z tym nie zrobimy, więc chociaż pośmiejmy się z tego, zwłaszcza, że klip stworzyli profesjonaliści – reżyserem jest piszący dla The Daily Show Scott Jacobsen. „A u Was biją Murzynów!”, a ja przypominam, że Malkmusa i Jicks będzie można zobaczyć 28 listopada w Katowicach.

Opublikowano 10s | Dodaj komentarz

#14: Poniedziałek reżyserski – Spike Jonze (6): wojna na przedmieściach i Maybach

Wreszcie dotarliśmy do końca wideografii Spike’a, i choć nie obyło się bez wielu pominięć po drodze, to z braku czasu chwilowo zamykam temat, być może kiedyś porwę się na uzupełnienie. Dziś zatem obejrzymy tylko dwa najświeższe dzieła reżysera – dla Arcade Fire i (cytując Asię Ś.) Jay Westa.

The Arcade Fire – The suburbs (2010)

Z jednej strony ten klip to wymarzony argument dla zwolenników tezy o zbliżaniu się do siebie światów teledysku i filmu. Z drugiej – dla tych, którzy sądzą, że „to nie to samo co w ’96”. The suburbs ciężko nazwać teledyskiem, to bardziej trailer nakręconego przez AF i Jonze’a krótkometrażowego filmu Scenes from the suburbs, w zamierzeniu kontynuującego wątki dorastania na przedmieściach podjęte na płycie. Film zrobił szum, był pokazywany na festiwalu w Berlinie, wywalczył nominację do Złotego Niedźwiedzia. Nie widziałem całości, więc muszę opierać się tylko na tym fragmencie, ale póki co niespecjalnie rozumiem te laury. Oglądając, mam wrażenie, że już to widziałem.

Win Butler mówił, że już od dawna (w dzieciństwie) chodził mu po głowie pomysł na opowieść o wojnie domowej w USA, i w pełni rozumiem chęć powrotu do tej historii po latach, gdy już mógł pozwolić sobie na zrobienie z niej filmu. Natomiast same motywy – przedmieścia jako symbol beztroski i niewinności, wojna wdzierająca się w życie kilkorga młodych ludzi, męska przyjaźń przeradzająca się w nienawiść z powodu dziewczyny – były już wałkowane mnóstwo razy. I wcale nie trzeba szukać w kinematografii, wystarczy przypomnieć sobie 1979 Smashing Pumpkins. Dystopia – temat-rzeka. Sam zespół jako inspirację wskazuje Red Dawn, „nastoletni nieco głupi film przygodowy” (Will Butler). A podmiejsko-młodzieżowy klimat był obecny w paru wcześniejszych klipach Spike’a (100%, If I only had a brain, Shady lane), więc wydawałoby się, że Scenes from the Suburbs są wręcz stworzone dla reżysera..Tym bardziej dziwne, że trailer-teledysk jest zaledwie przyzwoity.

Co nie znaczy, że to Jonze’owe dystopijne 1979 jest porażką reżysera. Może ta historia nabiera magii po obejrzeniu całości, w której też większą niż w zwykłym klipie rolę odgrywa na pewno muzyka z The Suburbs. Za samą ambicję i próbę popchnięcia granic klipu do przodu, za przywrócenie sztuki teledysku do prasy i internetowych dyskusji – pokłony. Nie da się też przewidzieć, czy wizja wojsk patrolujących małe amerykańskie miasteczka nie okaże się kiedyś (w niedługim czasie?) prorocza.

Tymczasem fani ciekawostek i ról cameo mogą wypatrywanie muzyków AF, którzy przez chwilę migają w klipie.

 

Jay-Z & Kanye West – Otis (2011)

Przy takich nazwiskach wszystko musi być wielkie, i tak jak kapiąca złotem i bogactwem jest ich wspólna płyta, tak i teledysk do Otisa operuje wyłącznie wielkimi rekwizytami. Na początek dostajemy brutalnie odpimpowanego Maybacha, którym później główni bohaterowie rozbijają się z towarzyszeniem czterech dziewcząt na tle gigantycznej amerykańskiej flagi. Zabawa jest tak wielka, że aż iskrzy, fajerwerki strzelają wysoko w niebo, a Jay i Kanye prezentują najszersze uśmiechy od naprawdę dawna. Bez zbędnej treści, drugiego dna, powagi, bo po co one? Miało być z rozmachem i jest.

Skoro jednak to Spike Jonze, to nie ma mowy o rozmachu bezmyślnym. W krótkim cameo pojawia się Aziz Ansari, komik i aktor (Parks & Recreation), pamiętny Clell Tickle, indie marketing guru (niestety nie mogę znaleźć tego ge-nial-ne-go wideo), a także przyjaciel Westa. Momenty, gdy Jay i Kanye „uwieszają się” na kamerze, odbieram jako mrugnięcie okiem i hołd w kierunku Sure shot, czyli złotych czasów Spike’a. Wreszcie, trzeba naprawdę dużych umiejętności reżyserskich i autorskich, żeby tak rozbawić poważnego biznesmena Jaya i wiecznie nadętego Westa. Po prostu, do tego zadania potrzebny był taki świr, jak Spike Jonze.

A jeśli ktoś z Was czuje się zbulwersowany marnotrawstwem pieniędzy (tak zniszczyć Maybacha w czasie kryzysu?!? skandal!), to spieszę donieść, że samochód został po ostatnim klapsie zlicytowany w celu wsparcia dotkniętej suszą wschodniej Afryki. Drwiny z bling-bling jeszcze nigdy chyba nie były tak podszyte filantropią.

Doszedłem do wniosku, że czas trochę rozruszać bloga mniejszymi, poświęconymi współczesnym klipom tekstami, więc Poniedziałek reżyserski kolejnego twórcę weźmie na tapetę dopiero za ok. dwa miesiące. Fani Michela Gondry szykujcie się.

Opublikowano rezyserski | Dodaj komentarz

#13: Poniedziałek reżyserski – Spike Jonze (5): tańczy Jonze, tańczy Walken, Bjork ma kota, a Murphy dzikie pandy

Po dłuższej niż zwykle pauzie (przepraszam!) czas po raz przedostatni już rozliczyć się z dziełami Spike’a. W porównaniu z poprzednimi odcinkami ten będzie mniej efektowny, ale nie zabraknie kultowych, pamiętnych dzieł – dwa takie już na początek wpisu.

Fatboy Slim – Praise you (1999)

Wiemy już, że Spike Jonze jest reżyserem genialnym, że jego teledyski są pełne świetnych pomysłów, zwariowanych sposobów realizacji, szalonej perfekcji. Nie zawsze natomiast za zachwytami krytyków szedł szał widzów – może Sabotage czy Buddy Holly osiągnęły w latach 90. popularność większą od niszowej, reszta miała status kultowych dzieł dla kumatych (dziś oczywiście sporo się w tej kwestii zmieniło). Praise you było takim pełnym sukcesem na wszystkich frontach. Kolega opowiedział mi kiedyś, że wraz z kolegami z klasy odtworzyli pamiętny układ taneczny z teledysku podczas obozu integracyjnego dla licealnych pierwszaków. Oczywiście nie da się tego sprawdzić, ale ile klipów doczekało się takiego hołdu, ile w ogóle mogło na coś podobnego liczyć? To mogło być tylko coś tak prostego i zarazem diablo łebskiego.

Przy użyciu minimum środków, 800$ kosztów i bez zezwolenia, Spike – pod przybranym nazwiskiem Richard Koufey – i towarzysząca mu fikcyjna grupa Torrance Community Dance Group zorganizowała prawdopodobnie flashmob wszechczasów. Nie spodziewali się tego przechodnie, nie spodziewali się pracownicy kina w Westwood, pod którym harcował Jonze i jego tancerze. Poza ich choreografią nic nie jest tu wyreżyserowane – wyłączenie boomboxa przez pracownika kina było najzupełniej szczerą i naturalną reakcją. Tak, jak zachwyt widzów, i tych pod kinem, i tych przed telewizorami. Doskonale pamiętam te czasy i zaręczam – wokół Fatboy Slima (to już wcześniej, przy Rockafeller skank) i Praise you rozpętało się szaleństwo.

Praise you przebyło fascynującą drogę – od niewinnych początków, gdy Spike nagrał swój taniec do wspomnianego Skank i wysłał Fatboyowi, który zachwycony zlecił reżyserowi zrobienie kolejnego teledysku,  do triumfalnego końca w postaci trzech nagród MTV VMA! Za wideo „przełomowe”, reżyserię i choreografię (a jakże!). Mogła być jeszcze czwarta, w kategorii tanecznej, ale i tak mamy do czynienia z tym wyjątkowym przypadkiem, gdy sukces artystyczny i popularność podały sobie na zgodę rękę. A w bonusie otrzymaliśmy jeszcze występ Torrance Community Dance Group na rozdaniu VMA (niestety nie mogę znaleźć wideo w sieci, może ktoś…). Mamy początek roku szkolnego, niebawem ruszą obozy integracyjne, mam nadzieję, że gdzieś tam jacyś młodzi ludzie już ćwiczą swój układ.

Drobna uwaga techniczna: linkuję dłuższą wersję, z intrem i outrem – „wywiadem” Koufeya, która niestety jest w słabszej jakości, niż wersja skrócona. Tym niemniej myślę, że warto obejrzeć całość. I jeszcze polecam rozejrzeć się za mockumentem Torrance rises, o przygotowaniach do występu grupy na VMA.

Fatboy Slim – Weapon of choice (2000)

Z całym szacunkiem dla geniuszu Christophera Walkena, dla wszystkiego, co zrobił, dla Pulp Fiction, Łowcy jeleni, Maxa Zorina, Prawdziwego romansu i „the only prescription is more cowbell!”, to _chyba_ jego najlepsza, najbardziej Oscarowa rola. Edukacja taneczna, jaką aktor przebył na początku kariery artystycznej, choreografia (którą Walken współułożył), puste korytarze Marriotta w Los Angeles i milion małych smaczków dały klip genialnie zabawny. Nie będę się rozwodził, warto jednak wspomnieć, że tym razem deszcz nagród był jeszcze większy, niż przy Praise you – samo MTV przyznało ich sześć. A to były czasy, gdy MTV potrafiło jeszcze podejmować dobre decyzje.

Beck – Guess I’m doing fine (2002)

Tak jak Beck na Sea change, tak Spike w klipie do Guess I’m doing fine z tej właśnie płyty pokazał się w spokojniejszym wcieleniu. W porównaniu z szaleństwem i tysiącem pomysłów wcześniejszych dzieł Spike’a, tu mamy prostą historię, ciepłe, a zarazem melancholijne kadry, zasmuconego Becka z akustykiem. Jednak Jonze nie byłby sobą, gdyby nie doprawił tej prostoty charakterystycznymi dla siebie ozdobnikami, takimi jak leżąca w piasku, wpierw cała, a potem połamana, płyta kompaktowa. Albo sunąca za artystą po ziemi gitara – pewnie tylko mi kojarzy się to z Beckiem-cieniem z klipu do Deadweight (autor Michel Gondry – spotkamy się z tym panem jeszcze).

Kulminacja i najbardziej poruszający moment teledysku ma miejsce około 3:10, kiedy Beck zostaje zaczepiony przez grającego w piłkę chłopaka. Wtedy pada zdanie idealnie komentujące atmosferę klipu, płyty, wydarzeń, jakie ją zainspirowały. Następuje oczyszczenie, wyrzucenie z siebie wszystkiego, co boli. A na finał, jako ostatni etap wyjścia z marazmu, Beck radośnie kopie piłkę z nowopoznanymi kolegami. Obrazek, który pozwala wierzyć, że w pamiętnych słowach Billa Shankly jednak kryje się prawda.

Bjork – It’s in our hands (2002)

Bjork – Triumph of a heart (2005)

To Michela Gondry nazywa się nadwornym reżyserem Bjork, ale Jonze ma też całkiem niezły wynik, łącznie notując na koncie trzy klipy dla Islandki. It’s oh so quiet znają chyba wszyscy, natomiast dużo mniej osób pamięta powstałe już w XXI wieku teledyski – jeden do piosenki promującej Greatest hits wokalistki, drugi do singla z Medulli. Być może to kwestia postępującego już wówczas odwrotu telewizji muzycznych, a być może klipy te są po prostu dużo mniej spektakularne (co nie znaczy gorsze), podobnie jak piosenki, którym towarzyszą.

It’s in our hands ukazuje Bjork w ciąży w krainie mchu i paproci, otoczoną owadami, grzybami i ściółką leśną. Teledysk został nakręcony przy użyciu noktowizora, a wykorzystanie zbliżeń sprawiło, że Bjork na tle pnącz i traw wygląda niczym leśny skrzat. Ta baśń może nie powala rewolucyjnością, ale dobrze się zgrywa z piosenką i z samą postacią wokalistki – może to najcelniejszy jej portret, jaki został stworzony?

Z kolei genialnie „dziwny” Triumph of a heart przedstawia Bjork w roli dziewczyny, która zmęczona szarym życiem z partnerem postanawia poszukać przygody w mieście. I znajduje ją – spotyka znajomych w pubie, upija się, śpiewa z nimi swoją piosenkę (zwróćcie uwagę zwłaszcza na kapitalny segment beatboxowy z udziałem beatboxera Dokaki, ale też zwykłych ludzi!), biegnie przez miasto, przewraca się (ponoć nieplanowanie, ale wyszło tak dobrze, że Jonze postanowił tę scenę zostawić). W tym czasie jej chłopak samotnie ogląda telewizję, nudzi się, wreszcie zasypia. Nad ranem ona budzi się na poboczu, wzywa jego na pomoc, on przybywa z ratunkiem, wracają do domu, godzą się i tańczą. Historia, jakich codziennie wiele. Jeśli oczywiście przyjmiemy nieco inną niż zwykle definicję słowa „kociara”..

Yeah Yeah Yeahs – Y control (2004)

Nigdy chyba Jonze nie był tak kontrowersyjny i krwawy, jak tu. Skrzyżowanie Come to daddy (minus twarz Aphexa), Mechanicznej pomarańczy (minus Alex) i Martwicy mózgu (minus mózg w mikserze) to właśnie Y control – opowieść o brutalnych, krwiolubnych dzieciach. Oburzenie wzbudzała scena, gdy mali sadyści niosą martwego psa i tańczą wokół niego, gdy mały wampir gryzie Karen O, gdy mała dziewczynka odrąbuje koledze dłoń, a inna wyciąga innemu koledze z brzucha jelita. Myślicie, że Spike Jonze to tylko deskorolka, żarciki i teledyski dobre na każdą porę dnia? Think again.

Kanye West – Flashing lights (2008)

UNKLE – Heaven (2009)

LCD Soundsystem – Drunk girls (2010)

Na koniec piątej części przeglądu Jonze’a trzy klipy stworzone w duetach, po trzyletnim urlopie od teledysków. Różnie bohaterowie lat 90. radzili sobie w czasach Youtube’a, najczęściej jednak mocno ograniczając liczbę swoich dzieł i wycofując się na drugi plan. To wymowne, że gdyby nie ten przegląd, myślałbym, że między Triumph of a heart a Drunk girls Spike Jonze nie stworzył żadnego teledysku. Wydawało się, że jego czasy minęły, i dopiero ostatnie miesiące (o których napiszę w części szóstej) pokazały, że wcale nie.

Flashing lights stworzone razem z samym Kanye Westem szokowało niedopowiedzeniem i brutalnością, a zarazem fascynowało główną bohaterką, przez jednego z internautów nazwaną „żeńskim Terminatorem”, oraz pustynną atmosferą. Nie był to jedyny teledysk, jaki powstał do Flashing lights, Kanye zgodnie z – jak sam twierdził – standardową procedurą stworzył więcej wersji, i dopiero z nich wybrał najlepszą. Pozbawione błogosławieństwa rapera, pozostałe dwa klipy oczywiście wyciekły do Internetu, dzięki czemu można zrobić szybkie porównanie. Choć ciężko się w nich do czegoś przyczepić, to jednak Jonze i jego iskra zrobili dużą różnicę.

Heaven to mniej teledysk, a bardziej montaż scen nakręconych na potrzeby skate filmu Fully flared, jaki Jonze stworzył z Ty Evansem. Nie ma błyskotliwego scenariusza, ale jest za to kunszt członków grupy skateboardowej Lakai oraz kapitalna synchronizacja dźwięku i obrazu wraz z kolejnymi, karkołomnymi i wybuchowymi ewolucjami. Dobrze napisał pewien internauta w komentarzu: na tym polega właśnie sztuka. Wreszcie Drunk girls to zapis dzikiej imprezy, jaką członkom LCD Soundsystem urządziła grupa wściekłych pand. Biedni muzycy, zwłaszcza Nancy Whang, dzielnie znoszą kolejne sadystyczne zabawy wymyślane przez zdziczałe ‚zwierzaki’ – zobaczcie, jak tradycyjnie niewzruszony i chłodny jest tu James Murphy. Ale, jako współreżyser klipu, miał dużo więcej czasu, by mentalnie przygotować się na to, co wraz z Jonzem zgotował swoim koleżance i koledze. James, bardzo śmieszne, brawo!

W przyszłym tygodniu ostatnie spotkanie z Jonze’m – Arcade Fire oraz Kanye West/Jay-Z, plus resztki, których do tej pory nie opisywałem, a które zostaną wywołane np. w komentarzach. Jeśli więc czegoś Wam w tym przeglądzie zabrakło, to macie ostatnią szansę, by to wywalczyć!

Opublikowano rezyserski | 1 komentarz

#12: Cośtam reżyserskie – Spike Jonze (4): koncert, rewind, boombox, gimnastyka, duchy i dzieci

W dzisiejszym odcinku jedna wspólna koncertówka i pięć dzieł wybitnych. Zapraszam do ucztowania.

Sonic Youth – The diamond sea (1995)

U takiego konceptualisty jak Spike Jonze taki teledysk może wyglądać nieefektownie, zwłaszcza, że nie jest jego autorskim dziełem. Pięciu reżyserów – oprócz Jonze’a Lance Bangs, Dave Markey, Steve Paine i Angus Wall – stworzyło kolaż składający się z koncertów Sonic Youth z trasy Lollapalooza Tour 1995 (m.in. koncerty z Las Vegas, Maryland, Gardena, Cleveland i Detroit). Jest tu właściwie wszystko, z czego słyną występy SY – współpraca gitarzystów, energia, dzikie bębnienie Steve’a Shelleya, jeżdżenie gryfem po scenie i głośnikach, nogi Kim Gordon. Pomimo daty powstania, klip nie zestarzał się, a zespół wciąż jest tak samo kapitalny na żywo (widziałem namiastkę i potwierdzam). Z tego względu The diamond sea to świetny, choć niepozorny, przegląd arsenału jednej z najważniejszych koncertowych formacji świata ostatnich 20 lat.

The Pharcyde – Drop (1996)

NO WRESZCIE. Klasyk, jedyny teledysk w wideografii Jonze’a, jaki powstał w 1996 roku (wygląda na to, że reżyser zrobił sobie wtedy trochę wolnego). Nigdy nie miałem tendencji do obwiniania Internetu o zmianę w sposobie słuchania i oglądania na _gorsze_, ale gdybym jednak chciał pomarudzić, to Drop byłoby koronnym argumentem. Mamy do czynienia z klipem, który na początku wydaje się zupełnie zwyczajny, i od spostrzegawczości widza zależy, kiedy w głowie pojawi mu się wielkie WTF. Dziś w takim momencie można sobie po prostu wideo zatrzymać i przewinąć do początku, ale w czasach przedinternetowych nie było tak dobrze, trzeba było czekać do następnej emisji i zakładać, że będzie się wtedy jeszcze pamiętało, że coś tu nie gra. Krótko mówiąc – kiedyś łatwo było widzowi prostą sztuczką narobić w głowie mętlik i zostawić w dezorientacji, dziś łatwo jest być mądralą w ciągu pięciu minut dzięki flashowemu odtwarzaczowi.

Pomimo luzactwa, z jakiego słyną Pharcyde i Spike, praca przy Drop łatwa nie była, a w ekipie obecny był lingwista, który musiał na nowo nauczyć raperów ich własnej piosenki. A przecież trzeba było wykonać jeszcze wszystkie mniej lub bardziej karkołomne gagi, przez cały czas mając OCZY DOOKOŁA GŁOWY. Dlatego właśnie to, co w Drop poraża najbardziej, to nie tyle pomysł, co jego realizacja – perfekcyjna, zabawna, precyzyjna, no i subtelna, nie ciskająca w twarz od pierwszych sekund pierwszego obejrzenia „TO JEST WŁAŚNIE NASZ KONCEPT, A MASZ!”. A wszystko to, na co stawiam każde pieniądze, gęsto spowijał aromatyczny, słodkawy dym kreatywności.

A kto zauważy Beastie Boys, dla tego uścisk dłoni prowadzącego blog.

Daft Punk – Da funk (1997)

W tym odcinku czuję się, jakbym wrócił do liceum. Same żelazne klasyki dziennych playlist, które wywracały mi percepcję i zmieniały układ sił wśród osobistych bohaterów. Daft Punk, szczerze mówiąc, na początku się „nie zapowiadali”, nie zrozumiałem od razu złożoności klipu do Around the world i przeszedłem zupełnie obok. Później zobaczyłem historię keczupu z Revolution 909, a jeszcze później nakręconą przez Spike’a smutną, nowojorską, uliczną opowieść do Da Funk. Kliknęło bardzo mocno.

Teledysk ten długo funkcjonował u mnie (i pewnie u wielu nadal tak funkcjonuje) jako „ten klip z facetem w masce psa”. I błąd, a kto nie obejrzał uważnie, ten gapa, bo mamy do czynienia z niemal minifilmem, wysuwającym się przed promowaną piosenkę, właściwie spychającym ją do roli soundtracku i rekwizytu. Da funk, wydobywające się z ukochanego magnetofonu głównego bohatera, jest tylko pretekstem dla historii o nietolerancji, ksenofobii i odmienności. Główny bohater, Charles, dyskryminowany jest właściwie za wszystko, od gipsu przez słuchaną muzykę aż po fakt, że w Nowym Jorku mieszka dopiero od miesiąca.

Wspomniany magnetofon przyczynia się do jego wyobcowania i porażki na dwa sposoby. Raz, że nie da się go ściszyć, co naraża Charlesa na ostracyzm ze strony handlarza książkami. Dwa – w NYC nie wolno wchodzić do autobusów z włączonym sprzętem grającym, przez co biedak traci szansę na miły wieczór z dawno nie widzianą koleżanką z dzieciństwa. I niech sobie Thomas Bangalter mówi co chce, że nie ma tu żadnego ukrytego znaczenia, a teledysk po prostu opowiada o człowieko-psie z ghettoblasterem w Nowym Jorku. To naprawdę smutna historia.

Da funk doczekał się sequela, stworzonego już przez samo Daft Punk – w teledysku do Fresh Charles powraca, tym razem w roli aktora na plaży. Cała historia, jak się okazuje, ma happy end – bohater i jego przyjaciółka z dzieciństwa są już parą i odjeżdżają w kierunku zachodzącego słońca. Spike tym razem stanął po drugiej stronie kamery, występując jako reżyser filmu, w którym gra Charles. Klip do Fresh macie poniżej w bonusie, zaraz po głównym bohaterze ostatnich czterech akapitów.

The Chemical Brothers – Elektrobank (1997)

Kolejny Spike’owy klip z fabułą, spychający promowany singiel na drugi plan. Przede wszystkim chciałbym wyrazić swoje zbulwersowanie z powodu obrzydliwego nepotyzmu, jaki miał tu miejsce, bo reżyser w roli głównej obsadził swoją ówczesną dziewczynę, Sofię Coppolę. Gołym okiem widać obecność układu. Szanujmy się, tak? Czy my jesteśmy w PSL?

Fabuła teledysku kojarzy mi się z olimpijskimi historiami typu Harding/Kerrigan, tylko oczywiście bez prób łamania nóg. Coppola musi raczej zmierzyć się ze swoimi słabościami, nerwami, bolesnym upadkiem, wreszcie presją. Przybycie rodziców dodaje jej sił, dzięki czemu wykonuje tę najważniejszą akrobację, no i…Slantmagazine napisał, że Elektrobank to chyba najlepsze dzieło Spike’a, i choć nie podzielam, to domyślam się powodu. Kapitalnie synchronizują się tu dźwięk i obraz, układ Coppoli niejako „reaguje” na zmiany tempa i nastroju w piosence. Brawa dla choreografa i scenarzysty za umiejętne rozprowadzenie dramaturgii, zwłaszcza w finale.

Dygresja na koniec: lubię myśleć, że Kelly watch the stars Air to taki nieoficjalny sequel, ale to sobie zostawię na przegląd twórczości Mike’a Millsa.

Pavement – Shady lane (1997)

Niby klasyk mniejszy i nie tak efektowny jak poprzednie, ale ta skromność, oszczędność i ciepło pasują idealnie do jednej z najsłodszych i najmelodyjniejszych piosenek Pavement. Dyskutujący ze mną podczas pierwszego spotkania w Owocach i Warzywach Maciej Ożóg wysunął interpretację Stephena Malkmusa bez głowy jako metafory stanu Kalifornia. Ja nie posuwałbym się tak daleko, dla mnie to po prostu nieco refleksyjny klip na temat konkretnie pojętej nieobecności. Aluzje do tego tematu pojawiają się co krok – samochód bez kierowcy, przezroczyści członkowie zespołu, Kannberg w rurce do oddychania – nadając całości nieco gorzki posmak. A zarazem potrafi być bardzo słodko, zwłaszcza w tych amerykańskich, podmiejskich ujęciach, gdy Malkmus jedzie rowerem. Oczywiście mogę nadinterpretować, a Shady lane to być może po prostu efekt burzy wyjątkowo szalonych mózgów, ale ten klip to dla mnie (wraz z piosenką) spokojna, ciepła mądrość.

Notorious B.I.G. – Sky’s the limit (1997)

Tworzenie klipów to ciężka praca, obarczona dodatkowo wieloma losowymi czynnikami, jakie mogą utrudnić produkcję już w trakcie jej trwania. Kreatywny reżyser zawsze potrafi znaleźć wyjście z takiej sytuacji, po tym się go w końcu poznaje. Ale co zrobić, gdy artysta zostaje zastrzelony? Wbrew pozorom całkiem sporo – animacja komputerowa, jakieś zdjęcia pustyni/lasu/tundry, klip fabularny z aktorami, archiwalny materiał z koncertu…Zatrudnienie we wszystkich rolach dzieci?

GIGANTYCZNE pochwały należą się Spike’owi za pomysł, a małoletnim aktorom za wykonanie. Grają naprawdę genialnie, dziecięca wersja Notorious B.I.G.‚a jest bardzo bliska oryginału, podobnie jak mały Puff Daddy (bo to on? nie Ma$e, prawda?). Sam klip ze swoim ‚scenariuszem’, scenografią, basenami, wielkim domem i futrami można by bezrefleksyjnie wsadzić do szuflady z napisem ‚bling-bling’ (pamiętając, że Biggie był jednym z pierwszych, którzy ten styl wepchnęli na dzienne anteny), gdyby nie robiące różnicę dzieciaki. One, plus pamięć o zabójstwie Biggiego, plus wymowny tytuł Sky’s the limit i spokojny klimat całej piosenki, sprawiają, że mamy do czynienia z jednym z najbardziej wzruszających hołdów i pożegnań zmarłego artysty w historii wideoklipów. Jest mi naprawdę trudno powstrzymać smutek, gdy mały Notorious opuszcza okulary i patrzy w kamerę w końcówce.

W kolejnym odcinku przede wszystkim Fatboy Slim, a do tego prawdopodobnie też Beck, znów Bjork i dwie-trzy rzeczy nowsze. Nie będzie to ani Arcade Fire, ani Jay-Z/Kanye West, ich zostawię sobie na koniec.

Opublikowano rezyserski | 3 Komentarze